sobota, 28 lutego 2015

Katherine Paterson - Most do Terabithii [recenzja]

Trudna, a przede wszystkim bardzo wzruszająca książka. Przez większą część prowadzi czytelnika spokojnym, ułożonym nurtem, by pod koniec kompletnie zaskoczyć, a w zasadzie powalić finałem.
Od początku opowieść nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Mamy oto biedną amerykańską rodzinę: Jessa, najstarszego chłopca, jego cztery siostry, matkę oraz ojca, na barkach którego spoczywa utrzymanie całej gromadki. Żyją z dnia na dzień, nie pozwalając sobie na żadne przyjemności. Chłopiec ucieka przed szarą rzeczywistością w świat marzeń, które pięknie odmalowuje na papierze, ma on niewątpliwy talent malarski, który jest wyszydzany przez środowisko.
Nudna szkoła, jałowe domowe życie, wyrzuty spowodowane brakiem porozumienia i akceptacji u ojca są powodem jego zamknięcia, wycofania.
Wszystko zmienia się wraz z pojawieniem się Leslie, dziewczynki, która zamieszkuje na pobliskiej farmie. Okazuje się, że są oni pokrewnymi duszami, zaczyna łączyć ich wspólne marzenie, tajemnica. Tworzą wspólnie krainę Terabithii, która będzie dla nich ucieczką do świata, a także miejscem w którym rozwijają wyobraźnię, wrażliwość.
Więź łącząca Jess i Leslie jest magiczna, ich wielka przyjaźń każdemu z nich pozwala dorosnąć, stać się bardziej świadomym i odważnym.
Gdy jesteśmy już pewni, że wszystko wiemy i prognozujemy przyszłość zdarza się finał, który kompletnie odmienia sposób patrzenia.
Jedno pozostaje niewątpliwe - siła i moc przyjaźni, wzruszająca, budująca i dająca nadzieję.
Piękna, zupełnie pozbawiona cukierkowatego posmaku książka, która trafia do serc, na długo zostając w pamięci.
Mam tylko nadzieję, że wrażliwe dzieci dzielnie zniosą koleje losów Jessa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz