środa, 25 marca 2015

Andy Stanton - Pan Guma i wielki pies [recenzja]

Co za gniot!
Sugerując się tym, że powstało kilka  następnych tomów zabrałam się za księgę pierwszą i osiągnęłam poziom żenady daleki od wszelkich dotychczasowych wyobrażeń. Niesłusznie myśląc, że skoro książka ma kilka kontynuacji, to na pewno jest ku temu rzetelny i mocny powód. Niestety, wcale nie! Pan Guma to jaskrawy przykład popularności książki pozbawionej zalet i wartości. Modne, lekkie, ślizgające się miedzy slangiem i językiem literackim określenia, ni to tworzą rzekomo zabawną (według mnie zawstydzająco - upokarzającą) całość, ni to szokują, ni to intrygują. Sama nie wiem co. Mój poziom oburzenia przysłania wszelkie dostępne wytłumaczenia powstania tej książki.
Wiem, że w pewnym wieku każde głupie słówko, blamaż itp. wyzwala w dziecku śmiech, jeśliby tym właśnie tłumaczyć popularność owej serii, to czas najwyższy załamać ręce. Toż to żerowanie na najniższych czytelniczych instynktach.
Mamy oto gnuśnego, leniwego, złego, okrutnego pana Gumę, który nie sprząta, nie dba o siebie, pije piwo i gapi się w telewizor (tu według zasad przyjętych w książce powinny nastąpić salwy śmiechu). Jedyna jego aktywność wymuszana jest przez wróżkę, która tłucze go po głowie patelnią, gdy ten nie dba o przydomowy ogródek. Ciężkie czasy nastają dla Pana Gumy, gdy jego podwórko upodoba sobie wielki pies. Wówczas zacznie się wojna podjazdowa. 
Głupota tej książki poraża, przestrzegam przed brakiem jakichkolwiek wartości, poza pustym śmiechem, jaki bez wątpienia ogarnie target, dla którego ów gniot powstał.
Zaambarasowana spuszczam na ową konfuzję zasłonę milczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz