sobota, 30 maja 2015

Astrid Lindgren - Lotta z ulicy Awanturników [recenzja]

Wyobraźcie sobie, że znowu macie pięć lat, jesteście niewyspani, wstaliście lewą nogą, przyśnił wam się nieprzyjemny sen (na przykład taki, w którym starsze rodzeństwo poniewiera waszą ukochaną maskotkę). Dzień na dobre się nie zaczął, a już jest stracony...
Podobne perypetie przezywa Lotta, bohaterka książki, która absolutnie nie robi na czytelniku (pierwszego) dobrego wrażenia.
Rozdrażniona dziewczynka wdaje się w mało przyjemną sprzeczkę z mamą, potem, chcąc dać upust narastającej wściekłości niszczy sweter. Przerażona własną śmiałością i niszczycielskimi skłonnościami postanawia uciec z domu. 
Tylko gdzie i jak? Ważne by było wygodnie, ciepło i miło. Co tu zrobić?
W zasadzie Lotta brnie w coraz większe kłopoty, każde jej kolejne słowo jest mocną deklaracją, niekoniecznie zgodną z prawdą, ale skoro powiedziało się A...
I tutaj zaczyna się lekcja dla dorosłych. Rodzice małej buntowniczki przystają na jej kolejne pomysły, akceptują wyprowadzkę, a w chwili zwątpienia i tęsknoty z otwartymi rękami wychodzą naprzeciw uciekinierce.
Zamiast traumy mamy happy end. Lotta na własnej skórze przekonała się czym jest rodzinne ciepło i troska. Po swej samodzielnej przygodzie doceniła najbliższych jej ludzi wraz z ich wadami i zaletami. Miłość i cierpliwość rodziców pozwoliła jej na dojście do samodzielnych wniosków.
Astrid Lindgren daje ważną lekcję dorosłym, bo według mnie morał płynie raczej w ich kierunku. Przeczytajcie, dowiedzcie się czegoś o sobie i swoich dzieciach, pamiętając, że każdemu (nawet Milusińskiemu) może zdarzyć się gorszy dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz