niedziela, 3 maja 2015

Astrid Lindgren - Emil ze Smalandii [recenzja]

Twórczość Astrid Lindgren zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Po dziś dzień uwielbiam zaglądać do Dzieci z Bullerbyn, z rozrzewnieniem wspominam też szaloną Pończoszankę. Szwedzkie realia połowy XX wieku są tak różne od tego co znają dzisiejsze dzieci, że opowieści o mieszkańcach zagród, wiosek i miasteczek tego skandynawskiego państwa są pewną egzotyką.
Zresztą (ku mojej rozpaczy) współczesny młody czytelnik zaznajamiający się z codziennością bohaterów Lindgren musi przeżywać nie lada rozterkę - jak to bowiem? - dzieci biegają po lasach, jeżdżą konno, chowają się w drewutniach i stolarniach, wycinając drewniane figurki, miast siedzieć przed jednym czy drugim komputerem....
W każdym razie tęskniąc za czasami, gdy dzieci biegały po czystych podwórkach, zajadając pajdy chleba z cukrem, sięgam po Emila.
Lindgren z właściwym sobie humorem, obdarza swego bohatera całym zapasem łobuzerskich, chwackich cech: Emil to ciekawski pędziwiatr, sowizdrzał, który działa nie zważając na konsekwencje, co za każdym razem skutkuje wielką awanturą i współczującymi spojrzeniami sąsiadów, którzy szczerze litują się nad  rodzicami chłopca, którzy muszą stawiać czoła kolejnym jego występkom.
Pewnego razu doszło do tego, że empatyczni mieszkańcy okolicznych zagród zebrali pieniądze na bilet dla Emila do Ameryki, by choć tak odciążyć rodzinę.
Przygody chłopca są bardzo wesołe, w prosty sposób ukazują wiejską codzienność, ówczesne zajęcia ludności, pokazują też popularne rozrywki i sposoby na spędzanie wolnego czasu.
Wspaniała opowieść, niezwykłe przygody, ta lektura to sama radość, zarówno dla rodzica, jak i dla dziecka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz